niedziela, 13 października 2013

ROZDZIAŁ 3




Ból. Ból głowy tak straszny jakby ktoś przed chwilą zrzucił na nią kowadło. Kac gigant to przy tym łaskotki. Pulsuje, uniemożliwia racjonalne myślenie. Zderzenie ze Zbigniewem Bartmanem to jak spotkanie z górą lodową. Tylko dlaczego akurat ja musiałam się o tym przekonać? I dlaczego w ogromnym, 4 piętrowym budynku, ten palant musiał znaleźć się akurat na TYCH schodach przeznaczonych dla personelu? Leżałam na twardej posadzce, a wokół mnie było nienaturalnie pusto. Rozcierając obolałe od upadku kolano, myślałam jak długo byłam nieprzytomna. Skoro nadal jestem na miejscu wypadku, to chyba niedługo. Na szczęście. Moje narzekania przerwał głos:
- Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? - Proszę,proszę, jaki troskliwy, kto by się spodziewał.
- Nic, poza tym, że za chwilę moja głowa eksploduje. - odparłam kwaśno. No tak, inteligentny cynik nigdy nie przepuści okazji na kąśliwą i ironiczną uwagę, bez względu na okoliczności.
- Może zawołam lekarza? - spytał niepewnie..
- Jestem lekarzem, idioto! - podniosłam głos, co było ogromnym błędem, bo poczułam kolejną falę bólu.
-Spokojnie, spokojnie, chciałem tylko pomóc. - powiedział.
- Och, pomogłeś już wystarczająco, dziękuję Bartman.
- Nie mów do mnie po nazwisku, to po pierwsze. Po drugie, nie jestem idiotą. Po trzecie, to ty na mnie wpadłaś, ale chciałem być uprzejmy i życzliwie spytałem, czy nic ci nie jest i czy nie potrzebujesz pomocy. - powiedział z wyrzutem.
Że co proszę? Z drugiej strony nie przypuszczałam, że jest zdolny do tak długiej wypowiedzi.
- Dosyć. Nikt mi nie płaci za wysłuchiwanie żalów jakiegoś tam siatkarza, który myśli, że jest nie wiadomo kim. Myślę, że czas, aby nasza znajomość zakończyła się w tym miejscu. Żegnam, panie Gwiazdo. - powiedziałam i gwałtownie wstałam, jednak niemal natychmiast znów wylądowałabym na podłodze. No właśnie, wylądowałabym, bo przed spotkaniem ze szpitalną posadzką uratowało mnie czyjeś silne ramię.
- Puść mnie Bartman. Nie jestem szmacianą lalką, a poza tym, nie wolno ci na razie dźwigać. - starałam się zachować spokój, żeby go nie sprowokować.
- Chyba mówiłem coś o zwracaniu się do mnie po nazwisku. - położył nacisk na ostatni zwrot, po czym uniósł mnie do góry i przerzucił sobie przez ramię. Do tej pory zastanawiam się jak to zrobił jedną ręką, druga przecież miała gips. No nie pomyślałam, tego już za wiele. Co on sobie w ogóle wyobraża, że kim on jest? Że może sobie tak bezkarnie traktować jak przedmiot nieznajomą kobietę? I to w dodatku lekarza? Chyba trochę kultury i szacunku się należy, prawda?
- Natychmiast postaw mnie na ziemi! - wrzasnęłam, zwracając tym samym uwagę osób znajdujących się w pobliżu. Nie usłyszawszy jednak żadnej reakcji z jego strony, zaczęłam okładać pięściami jego plecy. Czułam jakbym waliła rękoma w głaz. Siatkarzyna niewzruszony podążał korytarzem, a mnie już zaczynały boleć kłykcie. Przestałam go bić, westchnęłam tylko, obiecując sobie, że rozprawię się z nim, kiedy tylko postawi mnie na ziemi. Po chwili Zbyszek zatrzymał się, ale bynajmniej nie po to by zostawić mnie w spokoju. Pchnął nogą drzwi i wtedy zorientowałam się, że znajdujemy się w pokoju lekarskim. Do diabła, skąd on wiedział gdzie jest pokój lekarski? Człowiek GPS czy co? Poczułam jak moje ciało ląduje na kanapie. Jeej, byłam wolna. Nie ujdzie to panu płazem, panie szlachetny - pomyślałam ze złością i zaczęłam bez ogródek:
- Zadowolony? Nie wiem co chciałeś przez to osiągnąć, ale dopiąłeś swego. Zawsze traktujesz kobiety jak przedmioty i pozbawiasz je wolnej woli? Może czas przyznać się przed światem, że Zbigniew Bartman to tak naprawdę pozbawiony kultury i taktu, bezmózgi idiota?! - kipiałam z wściekłości. Ok, może przegięłam, facet chciał "na swój sposób" pomóc, ale moja duma nie znosi takiego upokorzenia. Ale ten dupek tylko prychnął. Odniosłam wrażenie, że specjalnie działa mi na nerwy. Cóż, interesujące hobby sobie znalazł.
- Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na Ty. Chyba mocno uderzyła się pani w głowę i stąd te niekontrolowane wybuchy złości. A spodziewam się podziękowań, gdyby nie ja nadal by tam pani leżała. To schody dla personelu, rzadko używane, dyrekcja szpitala pozwoliła mi z nich korzystać, żeby nie natknąć się na jakiś fotoreporterów, którym udało się tu wślizgnąć. A tymczasem chyba przez przypadek uraziłem pani feministyczną dumę, czyż nie?  - uśmiechnął się krzywo - Ale spokojnie, rozumiem, pewnie dawno nie miała pani prawdziwego mężczyzny, w tej sytuacji zwykłe "dziękuję" i kawa wystarczy.
No co za typ! Czy muszę dodawać, że jeszcze przed chwilą sam zwracał się do mnie w nieformalny sposób? No właśnie.
- Po moim trupie. - powiedziałam.  - I nie jestem feministką. Po prostu nie lubię, kiedy ktoś robi coś wbrew mojej woli. Ta szopka z paradowaniem szpitalnym korytarzem ze mną na ramieniu była zupełnie zbędna. - w duchu gratulowałam sobie chłodnego opanowania.
- Czyli nici z kawy? - nie rozumiem, jak po tym wszystkim, mógł nagle zacząć się uśmiechać i pozwolić sobie na taki swobodny, wyluzowany ton. Podniosłam się z kanapy, tym razem bez większych niespodzianek i z szuflady biurka wyciągnęłam tabletki przeciwbólowe. Łyknęłam dwie popijając zimną kawą:
- Nie bądź śmieszny - powiedziałam. Nie miałam zamiaru zwracać się do niego per pan. Usłyszałam  znajomą melodyjkę sygnalizującą przychodzące połączenie.Posłałam wymuszony grymas przypominający uśmiech w kierunku Bartmana i opuściłam pomieszczenie.
- Co tam brachu, to ty żyjesz! - przywitałam się serdecznie z Maćkiem.
- No żyję, ale ledwo, szkoda gadać.Kiedy odwiedzisz stare śmieci?
- Raczej nieprędko. Pewnie dopiero na święta. Ale ty mógłbyś mnie w końcu mnie napaść! - upomniałam go ze śmiechem.
- No i ja właśnie w tej sprawie dzwonię. Ta administracja, to kompletnie nie to. Mam zamiar wziąć urlop dziekański i przemyśleć swoje życie, co chcę dalej robić i jakoś to ogarnąć. I pomyślałem sobie, że mógłbym wpaść do ciebie, jeśli chcesz oczywiście.
- Maciek? Na pewno wszystko ok? Zaczynam się martwić. - byłam zaniepokojona, mówił jakoś dziwnie.
- No jasne, po prostu siedząc ostatnio na ćwiczeniach dotarł do mnie fakt: "Stary, co ty tu w ogóle robisz?" No i postanowiłem się już więcej nie męczyć i coś zadziałać.
- Ech...rozumiem, trochę szkoda, ale skoro to nie jest to co chcesz robić, to nie ma sensu się męczyć. To kiedy przyjeżdżasz?
- Za 3 tygodnie, najdalej za miesiąc. Zdążysz wykurzyć z domu wszystkich gachów i zrobić mi miejsce na kanapie? - słysząc charakterystyczny śmiech dotarło do mnie jak bardzo tęskniłam za nim i za rodziną.
- No dobra, ale prostytutki zostają! - odpowiedziałam
- Niech będzie, najwyżej się je upchnie w szafie. Ech, ktoś puka do drzwi, zdzwonimy się siostra!
- Kocham cię, pa. - połączenie zostało przerwane.
Maciek właściwie nie był moim bratem. Znaliśmy się od zawsze. Jednostronnie, bo jest dwa lata starszy. Był synem siostry mojej mamy, mieszkaliśmy swego czasu obok siebie. Właśnie, "był", "mieszkaliśmy". Do feralnego 12 października 1998 roku. Ta niepozorna data na zawsze pozostanie głęboko w naszej rodzinie. Człowiek nie zdaje sobie sprawy, jak życie bywa ulotne, dopóki boleśnie się o tym przekonamy. Nieustannie myślimy o przyszłości, snujemy daleko idące plany, nie zdając sobie sprawy, że dziełem przypadku, niefortunnego zrządzenia losu może nie być dla nas jutra. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy mojej mamy kiedy odebrała telefon ze szpitala. Jako mała dziewczynka zobaczyłam tą scenę swoimi oczami. Ciocię Joasię zatrzymującą się na poboczu. Podchodzącą do bagażnika. Rozpędzonego tira wjeżdżającego w nią i jej samochód. Odłamki szkła pomieszane z kawałkami blachy. Zaschnięte plamy krwi na rozgrzanym od popołudniowego, jesiennego słońca asfalcie.
Chwila.
Życie.
Chwila.
Śmierć.
Wszystko potoczyło się bardzo szybko. Ja i Maciek zostaliśmy wysłani do babci. No, a potem oficjalnie zostaliśmy rodzeństwem. Kocham go najbardziej na świecie, jest moim najlepszym przyjacielem i nie wyobrażam sobie, żeby kiedykolwiek to się miało zmienić.
- MARGARET DO CHOLERY, SŁYSZYSZ CO DO CIEBIE MÓWIĘ?! - krzyk wyrwał mnie z rozmyślań. Rozejrzałam się gwałtownie i natknęłam się na rozgniewaną twarz Michela.
- Przepraszam, zamyśliłam się. - odpowiedziałam powoli dochodząc do siebie i odzyskując kontakt z rzeczywistością.
- Och doprawdy? Od godziny powinnaś być w przychodni! Jak możesz tak zaniedbywać swoje obowiązki?!
- Przepraszam, ale miałam mały, hmm... wypadek. - nie miałam pewności czy Michel uwierzy w mój przykry epizod z Bartmanem.
- Co, jaki wypadek? Nie rozumiem.
- Cóż..zbiegałam ze schodów, zderzyłam się z kimś i uderzyłam się w głowę. Straciłam poczucie czasu, przepraszam. - próbowałam jakoś wybrnąć.
- Och, wszystko w porządku? Trzeba było od razu powiedzieć to załatwiłbym jakieś zastępstwo, a tak pacjenci od godziny czekają na lekarza. - Uff, udało się.
- Wiem, przepraszam, to się więcej nie powtórzy.
- Dobra, nie ma sprawy. W takim razie bez sensu, żebyś dzisiaj wracała do pracy. Zastąpię cię. Ale następnym razem, gdyby były jakieś problemy, czy po prostu coś ci wypadło to powiedz. My tu nie gryziemy - uśmiechnął się.
-Wiem. Na prawdę wielkie dzięki. - powiedziałam z ulgą i odwzajemniłam uśmiech.
Kiedy wróciłam po swoje rzeczy do pokoju lekarskiego, dzięki bogu Bartmana już w nim nie było. Sięgnęłam po torbę, dokumenty zapakowałam do teczki i ruszyłam w stronę parkingu. Droga powrotna minęła na szczęście bez dodatkowych niespodzianek(swoją drogą, nie wiem czy bym to przeżyła), więc po 15 minutach byłam już w mieszkaniu. Z ulgą zdjęłam buty, napiłam się wody i ruszyłam do łazienki. Po szybkim prysznicu, rzuciłam się na łóżko i niemal natychmiast zasnęłam.


___________________________
No i 3 rozdział w waszych rękach, z małym opóźnieniem, za które przepraszam. Miałam w tym tygodniu ważny test, którego nie mogłam zawalić, no a w sobotę byłam na meczu. Brawo Skra! :D
Przypominam również o zakładce "Wasze Blogi", w której umieszczacie w komentarzach adresy swoich blogów, aby każdy mógł je odwiedzić w tym ja! ;)

KOMENTUJCIE! Nawet nie wiecie jaka to ogromna motywacja do dalszej pracy! :D

Do następnego,
India.


1 komentarz:

  1. genialny!! Czekałam i sie doczekałam:)) Pisz częściej jeśli się da:))
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń