wtorek, 24 września 2013

ROZDZIAŁ 1

- Och Margaret, naprawdę jesteś pewna, że nikt nas tu nie znajdzie? - wysapał mężczyzna w przerwie pomiędzy pocałunkami i nieudanymi próbami rozpięcia stanika swojej partnerki.
- Spokojnie kochanie, jedyną osobą, która może nas nakryć jest salowa, ale wiesz przecież, jak ona przykłada się do swoich obowiązków. Zabunkrowała się u pielęgniarek i smacznie śpi - odpowiedziałam wodząc palcami po jego torsie.
- No ale...
-Antoine - upomniałam go stanowczo i rozpoczęłam walkę z jego rozporkiem. Tym razem nie protestował...




Biiip Biip Biiip...-No to powracamy do smutnej rzeczywistości pani doktor - powiedziałam do siebie i przeciągnęłam się z lubością, wyobrażając jak dalej potoczyłby się mój sen z pięknym francuzem w roli głównej, gdyby nie irytujące dźwięki budzika. Niechętnie zwlokłam się z łóżka i poczłapałam do przestronnej łazienki po drodze uruchamiając ekspres do kawy.
Strugi chłodnej wody zmyły ze mnie resztki snu, a nieziemski zapach porzeczkowego żelu pod prysznic dodatkowo mnie pobudził.
Parząc język gorącą kawą, owinięta puszystym ręcznikiem, ruszyłam do garderoby. Założyłam ciemne, obcisłe dżinsy i beżową koszulową bluzkę. Na nogi wsunęłam baletki - czułam, że dzień nie będzie należał do najlżejszych, nie zamierzałam więc dodatkowo psuć sobie humoru z powodu odcisków na stopach, bo zachciało mi się paradować w szpilkach. Francuska elegancja, psia krew.
Kiedy profesor Jackiewicz zaproponował mi ten staż, byłam bardziej niż zaskoczona. Ot, zwykła, przeciętna studentka, z równie przeciętnymi wynikami. W dziekanacie przez przypadek dowiedziałam się, że przeważyła moja znajomość języka francuskiego. Z początku byłam bardzo sceptycznie nastawiona, żal mi było opuszczać kraj, rodzinę i przyjaciół, tym bardziej, że Paryż to nie USA i tamtejsze szpitale są niewiele lepsze od naszych. Z biegiem czasu jednak coraz bardziej przekonywałam się do tego pomysłu, no bo skoro już mi coś takiego zaproponowali, to dlaczego miałabym odrzucać szansę na dobrze płatną pracę za granicą i możliwość podszlifowania języka. Rodzice nie wywierali na mnie żadnej presji, powiedzieli, że będą mnie wspierać niezależnie od tego jaką decyzję podejmę. Po długich, nieprzespanych nocach, które zarwałam z powodu analizowania i myślenia nad tą sprawą, w końcu się zdecydowałam. Spakowałam walizkę, pożegnałam się z rodziną i przyjaciółmi i z obietnicą, że rozniosę tych zadufanych w sobie francuzów w proch, wsiadłam do samolotu. Z początku jednak, nie było tak kolorowo. Kiedy tylko przekroczyłam próg paryskiego lotniska, spadł na mnie grad problemów. Jednym z nich był kłopot z moim mieszkaniem, które rzekomo miałam zapewnione. Na miejscu okazało się jednak, że kamienica, w której miałam mieszkać zmieniła właściciela i z powodu jakiś idiotycznych formalności byłam zmuszona przez dwa tygodnie nocować w obskurnym motelu. Szpital też nie zachwycał, wszędzie chaos i dezorganizacja, zupełnie jak w Polsce. Na szczęście doktor, który miał się mną "opiekować" jako stażystką okazał się naprawdę fantastycznym człowiekiem i we wszystko mnie wprowadził. No i sobie tak żyję w tym sławnym Paryżu już trzy miesiące i powoli popadam w rutynę. Zerknęłam na zegarek i z przerażeniem stwierdziłam, że właśnie powinnam była wjeżdżać na szpitalny parking, a tym czasem siedziałam na stercie ubrań z trzymając w dłoni filiżankę z chłodnym już napojem pogrążona w rozmyślaniach. Zerwałam się z miejsca, chwyciłam brązową torbę, zgarnęłam kluczyki z etażerki w przedpokoju, przeczesałam ręką włosy i opuściłam mieszkanie jak zwykle zapominając o zamknięciu drzwi na klucz.



- Margaret, dobrze, że już jesteś, wzywają cię na izbę przyjęć.
- Nie wiem jak ten szpital funkcjonował przed moim przyjazdem...Już idę - westchnęłam. 
Izba przyjęć pękała w szwach. Nie wiem jakim cudem zmieściło się tu tyle ludzi. -Co to, jakiś dzień chorego, czy co? - pomyślałam gorzko i wkroczyłam do jaskini lwa. Ludzie gdy tylko zobaczyli, że mam na sobie biały fartuch rzucili się na mnie przekrzykując jeden drugiego. Starając się zapanować nad wszechogarniającym rozgardiaszem, ruszyłam w kierunku mojego przełożonego.
- Michael, co tu się do cholery dzieje? - spytałam powoli tracąc cierpliwość, bo właśnie dostałam w żebra od jakiegoś nadgorliwego "pacjenta".
- Jakiś idiota ogłosił we wczorajszych wiadomościach, że panuje jakaś nowa odmiana grypy. Większość z nich przyszła żądać szczepionki. Ordynator zaraz tu będzie i spróbuje ich jakoś przekonać, że nie ma żadnej epidemii, tylko desperackie próby podniesienia oglądalności. 
- Powoli zaczynam tracić wiarę w ludzkość... - westchnęłam - Co masz dziś dla mnie?
- Na początek mężczyznę. Przywieźli go w nocy. Jakaś kobieta znalazła go leżącego na chodniku.
- Został napadnięty? - spytałam.
- Jeśli już, to na własne życzenie - Michael uśmiechnął się pod nosem - Gdy tu dotarł był zalany w trupa. Oprócz złamanej ręki i kilku siniaków nic mu nie dolega. Robiliśmy tomografię, wszystko jest w porządku. A swoją drogą, to Polak. U was wszyscy są tacy wyrośnięci? - spytał, a ja zmarszczyłam brwi, nie bardzo wiedząc o co mu chodzi. Dotarliśmy do uchylonych drzwi szpitalnej sali.
- Haaloo! Siostro! Gdzie moje tabletki przeciwbólowe?! - zapytał mężczyzna unosząc zdrową rękę do góry ukazując tym samym tatuaż zdobiący wewnętrzną część jego ramienia. No jasne...
- No to żeś Bartman nieźle zabalował. - powiedziałam powstrzymując się od śmiechu. Poszkodowany uniósł brew po czym wykrzywił usta w półuśmiechu.
- No nareszcie jakaś rodaczka pośród tych żabojadow. - powiedział mierząc mnie od stóp do głów z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Poczułam się zupełnie naga od tego przeszywającego spojrzenia. Pośpiesznie zerknęłam w dół. Ubranie i fartuch były na miejscu.
- Cześć piękna, jestem Zbyszek. Liczę, że nasza współpraca będzie owocna. - puścił mi oczko i w tym momencie moja dotychczasowa dość silna wola zniknęła. Parsknęłam śmiechem.
- Najwidoczniej leki przeciwbólowe jeszcze działają, proszę pominąć poranną dawkę - zwróciłam się do pielęgniarki. Ups. Chyba go nie doceniłam, bo zmarszczone brwi i wrogie spojrzenie skierowane na mnie świadczyło o tym, że doskonale zrozumiał co właśnie powiedziałam. Trochę mnie to zaskoczyło, no bo cóż...facet nie sprawiał wrażenia rozgarniętego. Nie dając mu szansy na "ciętą" Bartmanową ripostę uśmiechnęłam się do niego słodko i wyszłam z sali.

_________________________________________________________
Oddaję w wasze ręce pierwszy rozdział tej historii. Mam nadzieję, że się spodoba.
Dzisiaj nasi siatkarze zmierzą się w barażu z Bułgarią.Wierzę w chłopaków, bardzo mocno trzymam kciuki i mam nadzieję, że im się uda, choć łatwo nie będzie.

Kolejny rozdział za tydzień. Komentujcie, chcę wiedzieć, czy ktoś to w ogóle czyta ;)
Enjoy!

India


5 komentarzy:

  1. super opowiadanie , liczę na więcej . Masz naprawdę wielki talent . Pozdrawiam :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pięknie dziękuję! Takie słowa to wielka motywacja do dalszego pisania :)

      Usuń
  2. Ooooooo kurde! Czytam sobie, zaczyna sie o Rouzierze no cud miod, a tutaj sen. Dziewczyna dobrze zrobila, ze wyjechala to jej najwieksza szansa. Nie ukrywam tylko, ze zawiodlam sie bohaterem :/ Liczylam na cos delkatnego, francuskiego a tu eteryczny Bartman;p Czekam na wiecej, koniecznie informuj;)
    PS. Cudowny szablon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! :) Swoją drogą, nie miałam na myśli Rouziera, zwykła zbieżność imion, ale w sumie jak tak o tym myślę, to czemu nie :D A wybór Bartmana był jak najbardziej celowy i przemyślany - Zibi jeszcze nie raz zaskoczy :)

      Usuń
  3. hahaha!! padłam! Genialny blog! natrafiłam przypadkowo, przeglądając fb! pozdrawiam serdecznie i zapraszam do siebie:
    http://zastapzloscmiloscia.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń